„Ludzie myślą, że jeżdżę Bugatti i że jestem zarobasem”

– Pleśnik, z którym przegrałem poprzednią walkę, nie jest typowym Słowakiem czy Węgrem, którzy przyjeżdżają do Polski najebani i walczą za trzy tysiące złotych, a potem wracają do domu i kupują sobie skrzynkę piwa. Dobrze, że porażka przyszła na początku mojej drogi i dobrze, że była z takim zawodnikiem jak Pleśnik – mówi Igor Jakubowski w rozmowie z Po Gongu.

W grudniu przegrałeś z Michalem Pleśnikiem, a w najbliższy piątek już wracasz do ringu. Zbyt długo nie lizałeś ran.

Igor Jakubowski: Nigdy nie byłem przyzwyczajony do długich przerw od boksowania. Po walce z Pleśnikiem, która mi nie wyszła, usiadłem sam ze sobą i porozmawiałem ze swoimi myślami. Uznałem, że jedyną drogą, żeby jeszcze coś zrobić w boksie, jest powrót do rodzinnego miasta i do trenerów Andrzeja Goińskiego i Wojciecha Nowińskiego. Oni doprowadzili mnie do sukcesów w boksie olimpijskim. W Warszawie miałem dużo większe możliwości, ale zrezygnowałem z przyjemności i celebryctwa.

Jak się czułeś w świecie celebrytów?

Ciężkie życie. Wątroba przeciętnego sportowca może tego nie wytrzymać. Tak to w skrócie wygląda. Jeżeli ktoś uważa, że świat celebrytów jest piękny, to niestety muszę go wyprowadzić z błędu. Świat celebrytów, internetu i telewizji to jest bardzo sztuczny i przekoloryzowany świat, w którym jest mnóstwo alkoholu, narkotyków, chamstwa i prostactwa. Każdy chce komuś dopieprzyć, szuka się wszędzie afer. Na szklanym ekranie świat celebrytów wygląda fajnie i kolorowo, ale ludzie, którzy uśmiechają się do nas w telewizji czy w internecie, w rzeczywistości są zdepresjonowani i ledwo wiążą koniec z końcem.

Wyszedłeś już z tego świata i postawiłeś tylko na sport?

Nie można ograniczać się wyłącznie do sportu. Sport jest dla mnie najważniejszy, ale nie jest na całe życie. Trzeba mieć deskę ratunkową. Daję sobie pięć lat, żeby coś zrobić w boksie. Jeśli się nie uda, to się nie uda i tyle. Jeżeli się uda, to spełnię swoje cele i marzenia. W polskim boksie nie jest tak jak w Anglii, gdzie za walkę dostajesz 100 tysięcy funtów, u nas zarobisz 10 tysięcy złotych. Takie kwoty dostają zawodnicy, którzy boksują chociażby sześć rund. Ludzie oglądają mnie w telewizji, potem widzą na ulicy i myślą, że jestem milionerem, jeżdżę Bugatti, mieszkam w penthouse na Złotej i jestem zarobasem. A niestety tak to nie wygląda. Boks muszę łączyć z pracą. Zarobisz raz na jakiś czas 30-40 tysięcy złotych, czyli średnio miesięcznie wychodzi ci dycha na miesiąc. Albo i mniej, bo trzeba opłacić trenerów, są też inne koszty. Niech w kieszeni zostanie ci siedem tysięcy. To nie są pieniądze, za które możesz się bawić i latać po świecie. Jeśli chcesz mieć w życiu więcej niż schabowego i rosół na obiad w niedzielę, to trzeba pracować. Ja mam kilka etatów. Ze znajomym prowadzę agencję ochrony, jestem ambasadorem jednej z siłowni, do tego pracuję w Polsacie i trenuję.

Słowacy zwykle przyjeżdżają na polskie gale, żeby nabijać rekordy Polakom, a ty się potknąłeś na takim rywalu. Wstydziłeś się sam przed sobą porażki z Pleśnikiem?

Nie lubię przegrywać i dla mnie jest to ujma na honorze i ambicjach. Tym bardziej, że jestem olimpijczykiem, wicemistrzem Europy, mistrzem Unii Europejskiej i dziesięć razy byłem mistrzem Polski. Pleśnik powinien być dla mnie łatwym rywalem do przeskoczenia. Moja walka z nim była tragiczna, nic mi nie wychodziło, ale obiektywnie dałbym remis. Trzy pierwsze rundy były dla mnie, czwarta i piąta dla Pleśnika, szósta mogła iść w dwie strony, ale remis byłby ok. Sędziowie widzieli inaczej, a zwłaszcza sędzia Małek, który punktował 59-55 dla Pleśnika. Chuj wie, gdzie on miał oczy w tym momencie. Po walce było wkurwienie i zdenerwowanie. Musiałem się zresetować i napić się ze znajomymi. Ale wstydu nie czułem. Wstydzić się może złodziej i kurwa, a nie człowiek, który walczy i chcę wygrać. Pleśnik potrafi boksować, przyjechał przygotowany. Nie jest typowym Słowakiem czy Węgrem, którzy przyjeżdżają do Polski najebani i walczą za trzy tysiące złotych, a potem wracają do domu i kupują sobie skrzynkę piwa. Dobrze, że porażka przyszła na początku mojej drogi i dobrze, że była z takim zawodnikiem jak Pleśnik. Dzięki temu wyciągnąłem wnioski i coś ruszyło do przodu. Przed walką dwa razy zmieniał mi się rywal, było dużo zamieszania i gdybania. Będzie walka wieczoru, nie będzie. Może Jeżewski pojedzie na walkę z Okoliem, może nie pojedzie. Może odwołamy galę. Było tyle niewiadomych, że tydzień przed galą nie wiedziałem, co mam myśleć. Ale nie tłumaczę się, bo w boksie zawodowym trzeba być odpornym psychicznie na takie sytuacje.

W tym zamieszaniu pojawiła się też opcja twojej walki z Yourim Kalengą. Może i lepiej, że do niej nie doszło.

Chciałem uratować galę, dlatego zgodziłem się na walkę z Kalengą. Ale powiedziałem, że ma być góra osiem rund. Kalenga chciał minimum dziesięć rund i się nie dogadaliśmy. Wtedy pewnie też przegrałbym z Kalengą. Ale on zdecydowanie bardziej by mi odpowiadał niż Pleśnik, który walczył ze mną na wstecznym, mimo że całe życie boksował ofensywnie. Kalenga jest zawodnikiem ofensywnym, zostawia z tyłu nogi i to by mi pasowało do kontrowania. Ale nie ma sensu o tym gadać.

Czy twoją porażkę z Pleśnikiem możemy traktować jako wypadek przy pracy?

Raczej tak. To była kompilacja różnych wydarzeń, które miały miejsce przed walką. Wiele rzeczy nie szło po mojej myśli: pojawiły się problemy rodzinne, gościu od żywienia, z którym współpracowałem, wykrył u mnie niedoczynność tarczycy, której nie miałem. Ubzdurał sobie jakiś farmazon i przez to rozregulował mi hormony. Ciężko było mi utrzymać wagę. Teraz jest już dobrze. Uważam, że wszystko idzie w dobrym kierunku i jestem już w spoko formie przed piątkową walką. Myślę, że miesiąc przygotowań w Koninie powinien spokojnie wystarczyć na Włodarczyka.

Do walki z Pleśnikiem przygotowywałeś się z Jordanem Kulińskim. Nie zdało to egzaminu, skoro wróciłeś do starych trenerów?

Z Jordanem jesteśmy kolegami z kadry. Ja miałem do niego podejścia jak do trenera, ale on nie miał w sobie pewności siebie, nie było tej ikry, którą powinien mieć trener do zawodnika. Po drugie: ja mieszkam w Piasecznie, a na salę do Jordana jeździłem na Bemowo. Jadąc 20 kilometrów w godzinach szczytu, traciłem ponad godzinę w samochodzie. Dojeżdżałem na trening i już nie chciało mi się trenować. Wypoczynek jest ważny, a ja go nie miałem. U Jordana w klubie brakowało też chłopaków, z którymi mógłbym robić technikę. Poza tym w pewnym momencie Jordan nie miał już pomysłu, jak dalej mnie poprowadzić.

Mówiłeś, że po porażce z Pleśnikiem musiałeś się napić ze znajomymi. Na jednym piwie pewnie się nie skończyło.

No pewnie, że nie. Musiałem przegryźć porażkę. Tańczyłem dwa dni z Kalengą. Mieliśmy razem walczyć, a ruszyliśmy na imprezę. Tak się skończyła nasza walka, ha ha. Jestem z nim w kontakcie. Umówiliśmy się na sparingi w Kościerzynie, bo on tam teraz trenuje. Fajnie, że będzie taka okazja, bo Kalenga cały czas jest zawodnikiem z czołówki europejskiej jak nie światowej.

Kalenga ma mocną głowę do picia?

Taką średnią. Po gali w Kościerzynie byłem jedenaście miesięcy i jedenaście dni bez alkoholu i to mnie powinno ścinać z nóg, a jakoś wytrwałem. Gorzej było z Yourim.

Narzekałeś na punktację sędziego Małka w twojej walce z Pleśnikiem. A jak w ogóle oceniasz polskich sędziów? Patrzysz na ich pracę z dwóch perspektyw: zawodnika i komentatora.

Nie chciałbym za bardzo wypowiadać się na ich temat, dlatego że może mi to zrobić więcej złego niż dobrego. Pewnie mógłbym się rozwinąć na ten temat, ale nie ma sensu. Lepiej siedzieć cicho i robić swoje. Nie chcę walczyć z sędziami. Na polskim podwórku i tak jest wystarczająca walka i niszczenie polskiego boksu, więc nie chcę już dokładać do pieca.

Jesteś z kimś związany kontraktem promotorskim?

Nie, ale współpracuję z grupą Rocky Boxing Promotions. W 2018 roku debiutowałem w boksie zawodowym na gali Krystiana Każyszki. Po trzech operacjach wciąż miałem kontuzję ręki. Walkę z Zhukiem wygrałem lewą ręką, bo prawa była złamana. Po tej walce miałem dwa lata przerwy. Przeszedłem trzy operacje. Straciłem na stole operacyjnym trochę czasu i jeszcze więcej pieniędzy. Zrezygnowałem z boksu, poszedłem do Big Brothera. Było trochę show-biznesu, było miło i fajnie, kasa się zgadzała, ale brakowało mi adrenaliny, wyjazdów i smrodu torby treningowej. Znów porozmawiałem sam ze sobą. “Igor, kurwa, poświęciłeś 12 lat na boks. Nie możesz tego tak zostawić”. Postanowiłem wrócić. Pochlałem ze znajomymi, obudziłem się na kacu i zadzwoniłem do Tomka Turkowskiego, mojego menedżera, pogadałem też z Krystianem Każyszką. Po rozmowach z nimi stwierdziłem, że robię jeszcze jedną operację i jeśli z ręką będzie ok, to wracam do boksu. Chłopaki wyłożyli siano na operację. Z Krystianem dogadaliśmy się, że działamy dalej razem. Nasza współpraca nie jest typowo biznesowa, jesteśmy przyjaciółmi. Jestem człowiekiem honoru i jak komuś coś mówię, to tak będzie i nie potrzebuję żadnego papieru.

Już nie jesteś jednorękim pięściarzem?

Z prawą ręką jest już ok. Z walki na walkę wracała pewność siebie, bo to, że ręka była naprawiona, to jest dopiero połowa sukcesu. Musiałem zbudować pewność siebie, że mogę nią uderzać. Jeśli ktoś przez trzy lata nie używa penisa, nie bzyka, to też się później martwi, czy mu stanie. Tak samo było z ręką, którą przez trzy lata nie biłem. Walka z Pawłem Nowaczyńskim nie dała mi odpowiedzi. Później sparowałem z Michałem Cieślakiem i też za bardzo nie przetestowałem tej ręki. Dopiero po walce z Pleśnikiem zacząłem jej używać.

Jak wypadłeś na tle Michała Cieślaka w trakcie sparingów?

Jak byłem z nim w ringu, to było 20 procent Jakubowskiego, który walczył o kwalifikację olimpijską. Michał jest bardzo dobrym zawodnikiem, mocno bije i jest zawzięty. Słucha i ubóstwia swojego trenera. Może być w topie światowym. Przegrywałem z nim sparingi, ale z dnia na dzień było coraz lepiej, bo zaczynałem czuć dystans i zaczynałem trafiać. Boks zawodowy jest trochę inny niż boks olimpijski. Trzeba się przestawić, na to potrzeba czasu. Roku, a może nawet i dwóch lat, żeby mierzyć się z zawodnikami z topu. Uczę się boksu zawodowego, ale nigdy nie będę chciał boksować w stylu typowego zawodowca. Nie jestem fighterem, który będzie stał w miejscu i dokręcał ciosy jak Krzysztof Włodarczyk. Ja lubię się boksem bawić.

Nie było ci szkoda Pawła Nowaczyńskiego po tym, jak go ciężko znokautowałeś?

Stoczyłem dwieście walk w boksie olimpijskim i wychodząc do ringu, chyba jestem pozbawiony współczucia. W ringu moja inteligencja emocjonalna wygasa, wchodzę w inną sferę człowieczeństwa i jestem trochę innym człowiekiem. Walka to jest walka, zawsze chcę wygrać. Trafiłem go lewym sierpem, Paweł padł na matę. Wiem, że jest z Domu Dziecka, po walce byłem z nim w kontakcie. Pytałem go, jak się czuje i czy wrócił do zdrowia. Ale on był takim samym zawodnikiem jak każdy inny, z którymi walczyłem. Większość ludzi patrzy na tę walkę, że olimpijczyk walczył z chłopakiem, który jest na początku kariery i że ja powinienem wyjść bez stresu i na miękko wygrać. Nikt nie bierze pod uwagę tego, że wracałem po długiej przerwie, po kontuzjach i różnych perypetiach. Do ringu wchodziłem rozdygotany, z pytaniem: co będzie? Nie byłem pewny ręki, nie byłem pewny czy jestem dobrze przygotowany. Jesteś kolejną osobą, która próbuje wywołać u mnie poczucie winy.

Nie o to mi chodzi. Nie wybierałeś rywala, to był turniej, wszedłeś do ringu i walczyłeś. Ale według mnie do tej walki nie powinno dojść. Odniosłem wrażenie, że Paweł nie potrafi boksować.

To był turniej i to, że Paweł trafił na mnie, to był przypadek. Jakieś umiejętności bokserskie miał, ale nie wiem jak duże. Słowacy, którzy w ostatnich latach przyjeżdżali na gale Andrzeja Wasilewskiego do takich zawodników jak: Bonin, Bienias czy Kołodziej, byli dwa razy gorsi od Pawła Nowaczyńskiego. Wtedy nikt nie komentował, że do ringu wychodzi zawodnik z bębnem, którym szoruje po podłodze. A ja muszę odpowiadać na pytania: po co z nim walczyłeś?

Jak zmieniło się twoje życie po Big Brotherze? Wszedł tam inny Igor i wyszedł inny?

Big Brother w żaden sposób mnie nie zmienił. Gdybym był milionerem, miliarderem czy właścicielem największych burdeli na świecie, to byłbym zawsze tym samym człowiekiem. Matka i do pewnego czasu też ojciec tak mnie wychowali, że do życia podchodzę racjonalnie. Pierwszy miesiąc po wyjściu z programu był przełomowy, bo po trzech miesiącach w zamknięciu człowiek staje się trochę dzikusem w relacjach z innymi ludźmi. Pojawiła się rozpoznawalność. W kinie czy w galerii handlowej zawsze ktoś mnie zaczepiał. W restauracji nie dało się spokojnie zjeść. Byłem u znajomego w Norwegii, poszliśmy na kabaret Moralnego Niepokoju i nawet tam ludzie robili sobie ze mną zdjęcia. Na krótką metę jest to fajne, ale cały czas nie da się tak żyć. Jak wyskoczyłem z programu, związałem się z Angeliką, która była ze mną w programie. Zostaliśmy parą i ludzie byli nami dość mocno zainteresowani. Musieliśmy sobie z tym poradzić.

A kobiety rozchwytywały cię po wyjściu z programu?

Pierwszy tydzień po wyjściu był mocny. Dostałem wiele propozycji matrymonialnych. Nawet laski znad morza zapraszały mnie do siebie. Wysyłały mi fotki swoich cycków. Pisały, że czekają i są gotowe. Było tego mnóstwo. Pokazywałem Angelice te zdjęcia i mówiłem: „patrz, co ona mi kurwa wysłała.” Dziennie dostawałem po 3-4 takie wiadomości. Tygodniowo było tego z 30 sztuk. Działo się, ale później to ucichło. Dziewczyny zobaczyły, że tworzymy z Angeliką poważny związek i przestały pisać.

Pisały do ciebie dziewczyny z show-biznesu?

Nie chcę rzucać nazwiskami, ale były też i takie laski.

Nie odbiła ci sodówka od tego?

To zależy od charakteru i od tego, co kto wcześniej w życiu robił. Nie zawsze byłem przykładnym sportowcem. Do 2012 roku mieszkałem w Poznaniu, a Poznań to miasto doznań. Lubiłem się zabawić i trochę materiału przerobiłem. Dlatego nie byłem zaskoczony, że dziewczyny do mnie pisały i proponowały, żebym się nimi zaopiekował. Lepiej takie rzeczy przeżyć w wieku dwudziestu kilku lat niż później, gdy masz już żonę, dopada cię kryzys wieku średniego i szukasz nowych wrażeń. Ja to już przeżyłem i teraz inaczej patrzę na świat. Chcę, żeby mój związek z Angeliką był oparty na wzajemnym zaufaniu, a dziewczyny były, są i będą. Jak ktoś staje się sławny, to różne osoby do niego ciągną. Ja chcę teraz zarabiać pieniądze, spłodzić potomstwo. Nie można całe życie bawić się.

A jakie masz cele sportowe?

Nie mam żadnych, o których mógłbym głośno mówić, bo w polskim boksie cele sportowe nie są zależne ode mnie. Wolę się pozytywnie zaskoczyć niż negatywnie rozczarować. Polska to nie Anglia ani nie USA. Ciężko dobić się do wielkich walk. W polskiej rzeczywistości jest to prawie niemożliwe. Najbliższe moje cele są takie: w piątek chcę wygrać z Włodarczykiem. Jeśli wygram, to dostałem od organizatorów Polsat Boxing Night słowo, że wystąpię na ich gali. W maju walczę w półfinale turnieju kategorii cruiser z Kajetanem Kalinowskim. Chcę wygrać w dobrym stylu i dostać się do finału. Później planuję rewanż z Pleśnikiem. Jeśli pokażę się z dobrej strony w tych walkach, to może pootwierają się fajne furtki. Ten rok daję sobie na rozwinięcie skrzydeł. Chcę zobaczyć, na co mnie stać.

Rozmawiał: Krzysztof Smajek

Przeczytaj także: Czy do walki Szpilka vs Różański jest bliżej czy dalej?

Przeczytaj także: „Do Gromdy podchodzę bez stresu. Każdy może znokautować każdego”

DODAJ ODPOWIEDŹ

Top Reviews

Video Widget

gallery